niedziela, 8 września 2013

Hej! Cho na mecz!

     Stało się. Posiadam kartę kibica Lecha – nie żebym się jakoś szczególnie utożsamiała z tym niebieskim klubem, ot było taniej za bilet (aj-waj!), a mecz na stadionie to jednak niemała gratka, zawsze chciałam zobaczyć co i jak. Nadarzyła się okazja i dulczeniem udało mi się namówić znajomego, na to bym doczepiła się do jego grupy i w końcu sprawdziła jak brzmi ten tłum, jak działa doping, co z tym bezpieczeństwem, i w ogóle co w tym fajnego.
     Siedzę sobie i siedzę, jakieś panie z orzeszkami przechodzą, ktoś z tyłu obstawia wynik, milion dzieciarów, rodziny organizują sobie pikniki, aż nagle z kilkuset (a może więcej) gardeł wydobywa się biało-niebieski ryk! Poparty bębnami! Oni wszyscy coś tam krzyczą - na pewno ważnego - możliwe, że to było coś niepochlebnego o pewnym panie trzymającym władze w Poznaniu, który zagroził, że jeśli kibice będą stać na schodach to im pomoże z nich zejść siłą.
Gdy już przywykłam do tej niezwykle silnej fali rytmicznego dźwięku z naprzeciwka, nagle odezwał się sektor po mojej prawej. Sektor czarny – kibice gości tj. Zawiszy Bydgoszcz. Zajmowali mniej miejsca, a jednak nie ustępowali głośnością fraz kibiców z koziołkowa.
Rozbawiło mnie zdegustowanie znajomego, który stwierdził, że oni to mają najgorszą możliwą dykcję, że wszystkie końcówki ucinają i w efekcie nie wiadomo co tam chcą powiedzieć. Ot takie darcie bezsensu, a przecież to ma nieść za sobą milion przesłań, dumną walkę (właśnie zorientowałam się, że na karcie kibica obok mojej twarzy znajduje się napis „duma i tradycja”....).
      Ciężko nie skojarzyć tego z walką, w końcu są bębny, czasem są race (przez laików zwane ogniem piekielnym), te wrzaski i sporadycznie zadymy.  
Mi oprócz walki - tej wykorzystującej siłę kinetyczną, tarcie itp. skojarzyło się jeszcze z walką o eter – o przestrzeń stadionową. Teoretycznie ciężko o to walczyć na stadionie, gdzie każdy ma swoją własną wykupioną miejscówkę. Ale! W końcu ktoś umożliwił nam "darcie papy". Kibice prowadzą regularną wojnę na dźwięk! Na dźwięk z przesłaniem, przykładowo:

Neutralnie:
  • W grodzie Przemysława gdzie koziołki bodą się jest taka drużyna co się zwie poznański Lech, Lechu, Lechu, Lechu kochany klubie nasz, Lechu, Lechu, Lechu dziś zwycięstwo pewne masz...
Agresywnie:
  • Na nienawiści do tej drużyny tak wychowano, wychowano nas i bez powodu i bez przyczyny śpiewamy dziś na cały świat Legia, Legia ku**a, a Legia, Legia ku**a, starą ku**ą jest.
  • Pier***e cie, pier***e cie, pier***e cie poznański psie.
Dodatkowo np. kibice Lecha wykrzykiwali nazwy innych klubów np. Arka Gdynia, bo... Mają z nimi sztamę! Ciągle się dziwię – laicyzm wycieka ze mnie uszami... Niech ktoś mi wyjaśni jaki to ma sens, jeśli np. Arka będzie grać z Lechem? (dopytam).
     Na stadionie w Poznaniu jest sektor zwany "kotłem", całkiem tani swoją drogą. Ale! Ten kto kupuje bilet jest zobowiązany do stania i aktywnego kibicowania - tańce, śpiewanki, swawole. Jak nie, to każda jedna porażka, każde poślizgnięcie na murawie naszej drużyny będzie spowodowane przez twoją bierność! (nie pozwól na to okrucieństwo – tyle złamanych pomeczowych serc... Nie bądź obojętny!). Kilkaset osób będzie w stanie to wypomnieć, w końcu nie przyłożyłeś się jak należy do dźwiękowej batalii między dwoma oddziałami kibiców specjalnie szkolonych do walk w eterze.
     Stadion w centrum miasta stanowi małą wyspę ze swoją oddzielną historią i idealnymi warunkami na dźwiękową walkę. Jednak przychodzi mi na myśl miasto, którego mieszkańcy także aktywnie wojują z dźwiękami. Nie jest to walka kto głośniej, ale ma być ciągle(!) cicho. Mdina – położona na Malcie, zresztą dawna jej stolica, jest mała, otoczona niezwykle grubym murem, a uliczki w jej wnętrzu są tak wąskie, że nie możliwe jest czasem poruszanie się tam autem. Mimo corocznych tłumów turystów zewsząd, to ta stara forteca nazywana jest miastem ciszy.
Nie obchodzi się to jednak bez walki i upomnień czego dowodem są takie tabliczki na każdym rogu.

     Eter, w którym może rozejść się dźwięk także jest dobrem wspólnym, a jednocześnie niczyim. Podobnie jak osiedlowa przestrzeń usiana jest znakami porządkującymi ją (nie depcz trawy, nie graj w piłkę itp.), tak i eter należy zachować w jakiejś względnej czystości.
W każdym polskim zakątku mieszkalnym to się reguluje mądrą „ciszą nocną” czyli przedziałem godzinowym od 22:00 do 6:00, w którym dzwonienie po policje nie musi być zawsze poparte realną potrzebą interwencji patrolu zaprowadzającego bezpieczeństwo i spokój. Gdzieniegdzie jednak te kilka godzin to za mało i rozumiem walkę Mdiny - tam każdy pojedynczy dźwięk musi brzmieć ze wzmocnioną siłą.
      Wracając do kibiców – myślę, że oni doskonale pokazują o co mi właściwie chodzi. Walczą kto głośniej wykrzyczy frazę w przestrzeni przeznaczonej do różnych, głośnych zachowań. W życiu normalnym (domy, blokowiska) już tak nie jest i tam walka toczy się o względną ciszę, bądź swobodę między np. jakąś niewyspaną młodą matką, a młodymi/starymi, pijanymi,/trzeźwymi, złymi/rozanielonymi ludźmi, którzy nie kojarzą, że w nocy się śpi!

środa, 19 czerwca 2013

Wszystko instant

Ostatnio rozmawiając z moim znajomym z Chorwacji o różnicach między Polską a jego państwem, doszliśmy do wniosku, że polski pracodawca nie przewiduje przerw! Nie ma kultury wychodzenia na lunch co mocno nie podobało się mojemu zagranicznemu koledze. W ten sposób doszliśmy do wniosku, jak to się stało, że polskie kanapki wiodą prym wśród wszelkich przekąsek. (Może nie ma przerw bo są kanapki?)
Wyjście od tej informacji, że u nas jest odrobinę inaczej niż u nich, gdzie także się pracuje, ale z jakimś dystansem, trochę powala moją ogólną zgodę z założeniem "kultury instant" i słynnym 3xF (fast food, fast car, fast sex). Faktycznie tempo życia zależy od państwa w jakim się znajdujemy, wielkości miejscowości jaką zamieszkujemy i sądzę, że rodzaju pracy jaki sobie wybierzemy, a także tego czy coś nas dodatkowo obliguje (np. dzieci). 
Mówi się o fast food jako jedzeniu, które dominuje, ale czemu? Bo wszystko chcemy już, na teraz? W Polsce popularne są wszelkie nowości kulinarne typu "pomysł na..."


Doszła do mnie ciekawa geneza takich właśnie wytworów, ponoć takie właśnie "wspomagacze" dań, stały się popularne przez niechęć polskich gospodyń domowych do jedzenia z np. McDonald's. Podobno panie czuły się trochę jak oszustki idąc na tak daleko posuniętą łatwiznę. Biorąc pod uwagę popyt, firmy zajmujace sie kulinariami wymyśliły "pomysł na..." jak i wiele innych tego typu tworów, które faktycznie na opakowaniu maja przykładowy przepis na obiad z użyciem tego dokładnie sosu z proszku. Ale! I tak należy np. ugotować makaron, pokroić marchewkę itp. Co moim zdaniem dyskwalifikuje to popularne podejście z zakresu fast food.
Ciężko się jednak kłócić z ideą swoistej niecierpliwości. (Sama kupowałam komputer z takimi parametrami, aby jak najkrócej czekać na jego reakcje, bo uznaję to za marnowanie czasu, chociaż oczywiście po włączeniu tego urządzenia, nierzadko trace czas na zupełne bzdury...). Wszystko powinno już czekać na nas gotowe, jeszcze przed tym zanim pomyślimy o tej czynnosci. Na przeciwko takim oczekiwaniom wychodzi reklama aparatu fotograficznego: 
[ https://www.youtube.com/watch?v=_nv0osTgts4&feature=player_detailpage ]

Takie myślenie kieruje twórcami przeglądarek z autouzupełnianiem wpisywanej kwestii, czy oburzonymi kolejkowiczami w sklepach samoobsługowych (zauważyłam, że małe sklepy są mniej nerwowe pod tym względem), ale moim zdaniem do pochłonięcia przez ideę kultury instant przynajmniej tu, w tych warunkach w jakich mieszkam (Toruń, Polska) jeszcze trochę. 
No i jak już doszłam do tak lekkiego wniosku, przed chwilą znalazłam to zdjęcie z Pragi:

Automat do wyrobu pizzy
Czas goni nas.

wtorek, 28 maja 2013

Gdzie jest krzyż?! Czyli współczesna przestrzeń wiejska.

Niedawno opisałam zawłaszczanie przestrzeni miejskiej, walkę o nią wśród mieszkańców miasta, a teraz zainspirowana wydarzeniami w mojej wiosce pomyślałam o przestrzeni wsi.

Należy przede wszystkim zauważyć różnice między tymi dwoma miejscami. Po pierwsze miasto posiada więcej mieszkańców, zabudowa jest gęsta. Na wsi jest odrobinę inaczej, domy są w dużej odległości od siebie, przestrzeni niczyjej – gminnej jest wiele i przeważnie jest ona najwyżej zaśmiecana, co uchodzi uwadze mieszkańców (pomijam służby leśne, które co jakiś czas sprzątają). Jednak jest ona zarazem niczyja jak i wspólna, ponieważ wykształciło się pojęcie "nasze" co w mieście jest prawie nierealne ze względu na ilość ludzi jak i to, że oni się ze sobą nie znają, tak jak ludność wsi. Tak dochodzę do opowieści o całkiem niecodziennej sytuacji, która zdarzyła się w mojej małej miejscowości.  

Niedaleko mojego domu, przy zakręcie drogi stał krzyż, zwykły, wysoki, drewniany krzyż. Stał tam od kiedy pamiętam. Po jakimś czasie ktoś go przemalował z czerwonego na czarny i przystrajał jakimiś brzydkimi kwiatami – czułam się niekomfortowo, już te zmiany mało mi odpowiadały, ze względu na wewnętrzne przekonanie, że niektóre rzeczy powinny na zawsze zostać takie jakie są, tym bardziej, że ten krzyż był zarówno mój jak i wszystkich mieszkańców.



Pewnego dnia przyjechała do niego ekipa "remontowa", opłacona przez jakąś kobietę, która poleciła zdjąć drewniany krzyż i na jego miejsce powiesić metalowy. Na moich oczach ktoś uczynił te zmianę, a na końcu porąbał drewniany, krzyż, który stał tam tak wiele lat. Nie jestem obiektywna pisząc ten tekst, dlatego wspomnę, że gdy rąbali coś, co towarzyszyło krajobrazowi mojej miejscowości od kiedy pamiętam, czułam się, jakby ktoś amputował mi z mojej świadomości coś ważnego.


Początkowo nikt nie reagował na zmianę, ponieważ zrobiono to szybko i fachowo na tyle, że większość ludzi pomyślała, że krzyż był czyjąś własnością i ten ktoś mógł uczynić z nią co chciał (niefortunnie zastępując go metalowym ochydkiem).



Jednak po dniu, gdy wszyscy otrząsnęli się z marazmu ktoś zareagował. Zwołano sołtysa wsi i dochodzono kto i jakim prawem dokonał tej niefortunnej zmiany. Dochodzenie dowiodło, że żaden mieszkaniec naszej wsi nie wiedział o zamiarach jednej pani, która poczuła, że może zrobić z teoretycznie niczyją przestrzenią wszystko (wspomnę od niechcenia, że pani ta nie jest nawet mieszkanką mojej miejscowości, po prostu pomyślała, że stary krzyż jest brzydki, i że najlepiej będzie jak z własnej kieszeni zakupi inny, jej zdaniem lepszy model). Przy tej okazji dowiedziałam się wiele na temat historii drewnianego krzyża, okazało się, że w tym miejscu krzyż stał od kiedy pamiętają wszyscy mieszkańcy. Ok 50 lat temu był wymieniany spontanicznie przez pracowników służby leśnej, ponieważ poprzedni spróchniał. Zapewne tak długa historia tego miejsca jest bardzo ważna w tej opowieści, ponieważ mieszkańcy tej wsi byli na tyle zdegustowani zachowaniem obcej kobiety, że kazali jej zabrać krzyż, a miejscowy leśniczy zaoferował pomoc przy przywróceniu drewnianego krzyża.

Wydaje mi się, że ta opowieść jest dowodem na to, że na wsi występuje pojęcie "nasze", np. Nasza wieś, nasze drogi, nasz las, nasze kapliczki i krzyże, a jeśli ktoś chce coś zmienić musi mieć NASZĄ zgodę. Zdaje się, że na to zachowanie jest jeszcze pozostałością po dawnym zżyciu mieszkańców wiejskich przestrzeni. Biorąc pod uwagę opowieści osób starszych ode mnie, które wychowywały się na wsiach, ok 40/50 lat temu, to zachowanie jest dużo słabsze niż kiedyś, a jednak nadal rzutuje ono na rzeczywistość wsi. Być może moje myślenie idzie o krok za daleko, ale dla mnie to jest oczywiste następstwo poczucia przynależności do danej społeczności, danego miejsca, z którym łatwo jest się nam identyfikować. W mieście jeśli takie zjawisko występuje to na o wiele mniejszą skalę – zainteresowanie jest wtedy jeśli ktoś obcy modyfikuje czyjąś konkretną własność, bądź nikt nie kryje oburzenia przy aktach wandalizmu, ale rzadko zdarza się taki spontaniczny ruch, który chce naprawić zaistniałą sytuację.

wtorek, 21 maja 2013

Kanapowa podróż


Tytuł trochę kojarzy mi się z lotem czarodziejskim dywanem – ot dobra domowe świetnymi hasłami marketingowymi. O co chodzi z tą kanapą? Otóż chcę poruszyć fenomen pewnego ogólnoświatowego portalu dla ludzi otwartych, uprzejmych i komunikatywnych – couchsurfing.com
Dla niewtajemniczonych couchsurfing to miejsce gdzie każdy może założyć konto, zweryfikować swoje dane (dla bezpieczeństwa) i zaoferować nocleg, oprowadzenie po mieście, czy po prostu trochę czasu (oczywiście na swoich warunkach). Tym samym możemy korzystać z takich dobrodziejstw w dowolnej części globu (o ile znajdzie się jakiś chętny).
http://asilisis.files.wordpress.com/2010/11/couch.jpg
Turystyka jest przedmiotem badań antropologii współczesności, mnie szczególnie interesuje ta zmiana, która toczy się na przestrzeni wieków. Sądzę, że z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że kiedyś trudno było o schroniska i hotele w wielu miejscach na świecie, wtedy noclegami mogły zajmować się karczmy czy zwykli ludzie. Później nastąpił boom komunikacyjny, a media rozpisały się na temat tego jak cudownie jest podróżować i jak bardzo to niebezpieczne. Każdorazowy wypadek, napaść ogłaszano wszem i wobec jako przestrogę – co może się stać po przekroczeniu progu własnego domu. W tym momencie dotarliśmy do punktu gdzie większość osób mówi jak bardzo trzeba uważać, że należy zachować rozsądek, że ludzie na ogół mogą mieć złe zamiary.  
W środku tego zamieszania wyrasta taki twór jak couchsurfing, który moim zdaniem prawie nie ma szans na obronę. A jednak okazuje się, że jest niemałe grono osób, które nie zrażają się tego typu opiniami, zabierają plecak i ruszają w świat by spotkać jak najwięcej ludzi, nocować gdzieś za darmo i przy okazji pozanć od podszewki obcą kulturę. Ja należę do tego typu osób.
Z uwagi na moją pracę magisterską i fakt, że w Polsce zima tego roku trwała jeszcze w czasie wiosny, spakowałam się wraz z dwiema koleżankami i 2 kwietnia tanim lotem wylądowałyśmy na Malcie. Malta to naprawdę mały kraj, a my zamierzałyśmy tam zostać 9 dni za jak najmniejsze pieniądze (to był przymus - dla ścisłości). Przed wyjazdem napisałam do kilku osób, które mogły nocować trzech surferów, odpisała mi jedna, odrazu godząc się na to, abyśmy mieszkały u niej cały wyjazd. To był pierwszy uśmiech szczęścia w naszą stronę. Drugi pojawił się gdy zobaczyłyśmy miejsce, w którym miałyśmy nocować. Biorąc pod uwagę, że mogę za darmo u kogoś mieszkać 9 dni, to zakładam, że może to być rozpadająca się szopa z kątem dla gości, jednak couchsurfing nie tak działa. Z małej, wąskiej i uroczej uliczki otworzyły się przed nami drzwi do pięknego, dużego, kamiennego domu z takimi rarytasami jak przeszklony dach, taras itp.

Dostałyśmy do swojej dyspozycji jedno pomieszczenie i materace gąbkowe. W dodatku okazało się, że nasz gospodarz przyjął nas mimo tego, że jest w trakcie przeprowadzki. W związku z tym nie mógł nam poświęcić wiele czasu, choć i tak np. zabrał nas na koncert.
Poczułyśmy się na tyle miło, że postanowiłyśmy pewnego ranka zrobić dla Iana pierogi ruskie, co jak się okazało tak zupełnie szalonym pomysłem nie było.
I to jest jak mi się wydaje, meritum sprawy. W przewadze młodzi ludzie, którzy nie mają pieniędzy na hostele, bądź którzy lubią właśnie takie przygody, decydują się na udział w życiu couchsurfingowym. Co niesie za sobą dozę niepewności (osoba, która ma nas przyjąć może się rozmyślić), niewygody (całkowite uzależnienie od zwyczajów gospodarza), ale także pozwala nam to na bliższe poznanie nowej kultury (Ian opowiadał nam o miejscach jakich nie znajdziemy w przewodnikach, tłumaczył zachowania jakich nie rozumiałyśmy) i możliwość wzięcia w niej udziału (polecony pub, wskazany kościół z mszą po maltańsku).
Być może to moje zupełnie subiektywne odczucie, przez to w jakim obracam się środowisku, a być może więcej osób tak myśli, ale ja mam wrażenie, że couchsurfing jest oznaką zmian we współczesnej turystyce. Dużo osób wzorując się na książce "Into the wild" pragnie przeżyć taką przygodę, gdzie nie korzysta się z pomocy biura podróży. Trochę z takiego trendu wyrosły "ciekawe" oferty różnych organizacji/biur, które mówią "Okazja! Za jedyne 3 tys dolarów jedź do Afryki i buduj domy Kenijczykom! Wolontariat last minute idealny na wakacje!".  
Znak naszych czasów, proklamacja pomocy, wolności za niewielkie pieniądze. Obcowanie z inną kulturą jest bardzo w cenie (stąd np. upublicznione pogrzeby toraja - Indonezja). 
To temat rzeka, jednak wracając konkretnie do couchsurfingu – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że niemały wpływ na to miało powstanie Unii Europejskiej, a konkretnie strefy shengen (prawdziwego dobrodziejstwa Unii). Brak papierologii + darmowy nocleg + tanie linie lotnicze = wysyp podróżników, którzy radzą sobie bez biura podróży, czy to z konieczności (brak pieniędzy), czy z własnej woli.

środa, 15 maja 2013

Miejski galimatias


Ostatnio zażywając joggingu po jakże urokliwym Toruniu, zwróciłam szczególną uwagę na to co zawsze mnie otaczało tj. "bazgroły". Wszędzie są podpisy, jakieś grafiki i używając słowa "wszędzie" mam na myśli, że zapełniają one najdziwniejsze przestrzenie np. skrzynka, mur, most, chodnik, ściany i wiele, wiele innych.
Zastanowiło mnie primo kto to robi, a secundo po co?
Chyba mogę zaryzykować, że tymi ambitnymi twórcami mogą być w większości chłopcy w wieku nastoletnim i trochę starszym (ot wniosek poparty przez wiedzę wynikającą z dokumentów o grafficiarzach itp.).
Pozostaje pytanie "po co?" no i to zdaje mi się trochę bardziej skomplikowane. Nie jestem znawcą tematu, ale ze szczątkowej wiedzy o miejskim graffiti wyciągnęłam wnioski, że ważna jest walka o te samą przestrzeń. Myśl, że podpisanie bloku, w którym mieszkamy jest w jakimś wymiarze bardziej nasz. Chodzi o zawłaszczenie przestrzeni pod podpis (napewno każdy widział jakąś ścianę już zagraffitowaną, a jednak dodatkowo to graffiti jest zniszczone kolejnym, niepasujacym podpisem), ale także naznaczona przez nas przestrzeń, jest już nasza.

Jak nietrudno się domyślić, zdjęcie pochodzi z Łodzi, gdzie graffiti kibiców przerodziło się w walkę. Przez to naznaczanie terenu, doskonale wiemy, gdy przemieszczamy się po Łodzi, w których dzielnicach ważniejszy jest ŁKS, a w których RTS.

Oczywistym jest, że to nielegalny proceder – toczenie grafficiarskiej wojny na świeżo malowanych powierzchniach należących np. do urzędów państwowych.

Kolejne przykłady z głośnej już walki między ŁKS a RTS:





Dla mnie te napisy są zabawne i wolę takie oblicze kibicowskiej wojny niż przekleństwa z błędami.


Czasami impresje na wspólnej przestrzeni miejskiej to niezrozumiałe dla większości bazgroły, nierzadko pozbawione walorów estetycznych. W miastach jednak góruje miszmasz, dlatego znajdziemy także obrazy, które śmiało nazwiemy sztuką, poza tym popularne są szablony, które propagują np. pożądane zachowania polityczne – ideologie.

Nie wiem czy moja interpretacja jest odpowiednia, ale zdaje się, że fan Elany narysował jej symbole na jakimś budynku i się przy tym podpisał? 

Uwolnienie konopi zapewne ma się ideologicznie do rzeczywistości. Toruń

Przypadek budynku "oblepionego" ekspresją, której nie jestem nawet wstanie przeczytać. Toruń

Toruń, szablon zamaskowanego (?) kangura.

Dla mnie z tych napisów nic nie wynika, ale może dla kogoś ma to większą wartość.
Toruń
Toruń
Istnieje teoria według której takie napisy są próbą oswojenia tej niczyjej przestrzeni miejskiej. Mogę się z tym zgodzić, ale moim zdaniem to niebezpośredni powód. Wiele napisów wynika z chęci przekazania pomysłu, pochwalenia się swoimi umiejętnościami plastycznymi, ale także z nudy jak mniemam. Trzeba zauważyć, że to nie są napisy/ekspresje, które raz stworzone zamarły niezmieniane. Nierzadko pojawiają się odpowiedzi na różne hasła:

Toruń

W mojej opinii próby zawłaszczania przestrzeni publicznej w ten sposób mogą być ciekawe i zabawne, godne swojej pozycji na publicznej ścianie. Jednak bywają także akty chuligańskie, które nie niosą ani żadnego przesłania, ani walorów estetycznych, co budzi zrozumiały sprzeciw innych osób - tak właśnie to wygląda gdy wielu ludzi dzieli wspólną, ograniczoną przestrzeń. 

niedziela, 21 kwietnia 2013

Nie śpij! Czuwaj!

Wiedza jest kluczem do władzy. Do teraz osoba z wieloma książkami na półce uchodzi za mądrą a tym samym patrzymy na nią przychylniejszym wzrokiem. No i tak było bardzo długo zanim ktoś nie wymyślił urządzenia do czytania ebooków i wielu zastosowań internetu... 
Mądry Pan Eriksen pomyślał kiedyś o tym, że jednak wiedza, informacje jakie do nas dopływają – nie są dla nas szczególnie wartościowe. No i jak temu zaprzeczyć? To jest tak zwana powódź informacyjna - teraz nasza w tym głowa, żeby się w niej nie utopić.
Informacje docierają do nas zewsząd, pytanie które są warte naszego czasu? Czy nie logiczniej byłoby wiedzieć coś o np. gospodarce sąsiadującego z nami kraju, zamiast tego, że "Doktor Queen" się rozwodzi? No tak, ale nie wiemy o tym, bo państwo dziennikarstwo nie chce o tym pisać. Wciskają nam papkę, w której w przewadze zobaczymy Katarzynę W. na koniu, Małą Madzię, a brzoza smoleńska uchodzi za celebrytkę. Straszne media... Chociaż może gdybyśmy nie tworzyli popytu na portale typu "pudelek" to i podaż by się zmieniła? Oczywiście co do jakości newsów i ich poziomu ciężko się wypowiadać. Co z tego, że ktoś zrobi artykuł o wpływie gospodarki Chin na Polską, jeśli będzie on oparty o banialuki? Ja czuję się zdezorientowana wielością strasznie płytkich informacji – w przewadze są to krzyczące nagłówki średniej klasy artykułów. Przyznaję, że czytam je w całości niezwykle rzadko, ale to ze względu na to, iż szkoda mi czasu. Mogę śmiało nazwać to wiedzą śmieciową, co gorsza dociera ona do mnie zewsząd. Nawał informacji nie jest widoczny wyłącznie w internecie – polskie drogi są przecież usiane znakami, które podobno w przewadze są niepotrzebne czy niepraktyczne.


Jeszcze jeden aspekt szeroko dostępnej wiedzy mnie martwi – jej jakość. Nie wiem czemu mogę ufać. Wikipedii? Nie sądzę. Mediom? Ciężko to zweryfikować. Książkom? Chyba jeszcze temu w jakimś stopniu wierzę, ale jednak może to już tylko głupi sentyment.
Walka nagłówków o naszą cenną uwagę każde nam zastanowić się nad tym jak ważny jest nasz czas. Ten aspekt także został już przemyślany. Ponoć „nad nami” jest chwila i tupie nóżką jeśli jej się nie podporządkujemy. Mamy się spieszyć, wiedzieć i robić wszystko - teraz! Spokojnie, na to też jesteśmy przygotowani. Przecież państwo technicy i informatycy wymyślili komputery, telefony, internet żebyśmy jednak tej tyranii pouciekali... No taki był zamiar, ale całość przeszła na porządek dzienny i co teraz? Mamy do zrobienia 2 razy więcej, bo możemy to zrobić posługując się komputerem. Wynalazki zwróciły się przeciw nam, zamiast ułatwić, przenoszą problem na inną płaszczyznę i nici z oszczędzania dla siebie czasu. Co więcej, w tym momencie nie jesteśmy w stanie obyć się przynajmniej bez jednego telefonu, jednego komputera (z łączem oczywiście) czy zwykłego kalendarza, który także jest po to by wszystko nam ułatwić (ułatwia on rzeczywiście niezwykle przyjemne życie w nieustającym pędzie).
Tak na koniec dodam, że podobno powstała już "tabletka snu" – po zażyciu śpi się 3 godziny, ale wstaje się wypoczętym jak po 8 godzinach... 
Chyba trochę się boję.